O krzyżach w Dąbrówce,
podchmielonym Maćku i prawdziwym diable



Z niedawnego dzieciństwa pamiętam ciepłe majowe wieczory, kiedy to z balkonu na Natolinie, gdzie wówczas mieszkałem, słuchałem żabiego rechotu, dochodzącego znad kabackich stawów oraz unoszącego się poprzez rozległe pola, łąki, sady i zatrzymywanego przez ścianę betonowego osiedla na Wyżynach, melodyjnego, żarliwego śpiewu Litanii Loretańskiej. To mieszkańcy okolicznych osad - Moczydła, Kabat, Wolicy - zgodnie z pradawnym zwyczajem wznosili swoje modlitwy przy krzyżach, kaplicach i figurach przydrożnych. Jednak z roku na rok żaby i modlitwy wyraźnie cichły, a może to głośnych autobusów i samochodów zaczynało być coraz więcej? Kiedy siedem lat temu wyprowadzałem się z bloku w Natolinie, tuż przy ścianie Lasu Kabackiego wznoszono kolejne, potężne osiedla i olbrzymie hipermarkety, a gdy po trzech latach przygotowywałem publikacje do lokalnej prasy o kabackich świątkach, przy żadnym z nich nie spotykano się już na majowym. Wspólnie majowego nie śpiewają też mieszkańcy Dąbrówki na Białołęce, chociaż na terenie tej niewielkiej osady, ciągnącej się wzdłuż ulicy Czeremchowej, stoją aż trzy krzyże. Cóż, wszystko się zmienia... - mówi z zadumą tutejsza mieszkanka, p. Barbara Włoch i przywołuje wspomnienia ze swojego dzieciństwa.

Późny wiosenny wieczór w początkach XX wieku w Dąbrówce. Czarna smolista noc. Jedynie srebrnobiały blask księżyca oświetlał świat. Nie ma już teraz tej poświaty księżycowej, zamąciło ją sztuczne światło elektryczne. Nie ma nad naszą okolicą ciemnego nocnego nieba z wyraźną mgławicą mlecznej drogi pośród licznych gwiazd. Nasze dzisiejsze niebo oświetlone pobliską "Czajką" i licznymi nowymi osiedlami jest jasne. I nawet mleczna droga zginęła bez śladu... Trudno mi zapomnieć tamte baśniowo piękne widoki - zwierza się pani Barbara, a po chwili z przejęciem opowiada dalej, jak to mieszkańcy w owe długie wieczory gromadzili się po domach, na słuchanie opowieści o dawnych czasach, które przekazywano z pokolenia na pokolenie.

Jedna z nich, często powtarzana i szczególnie lubiana przez najmłodszych, mówiła o zatrważającym spotkaniu z samym diabłem! Jej bohaterem był Maciek, jeden z gospodarzy, który wyróżniał się wyjątkowym zamiłowaniem do odwiedzania płudowskiej karczmy. Jak wieść głosi, pewnego razu mocno uraczony chmielowym trunkiem, Maciej sam wracał do Dąbrówki. Niespotykanie gęsta mgła utrudniała wędrówkę. Maciek szedł i szedł, a znajomych zagród nie było. Co więcej, drzewa, które mijał wydawały mu się obce i nieznane. Naraz zobaczył przed sobą człowieka. Pomimo że chwiał się na nogach i w głowie mu szumiało, ruszył raźno, ufając, że zdoła go dogonić i odnaleźć drogę do domu. Choć jednak wyciągał nogi jak mógł, postać wciąż się oddalała. Maciek pędził jakby w amoku, potykał się co chwila, szybko się podnosił i biegł dalej, nie zważając wcale, że idzie po wodzie, że jest jej coraz więcej, że sięga mu po pas! Zorientował się dopiero wtedy, gdy poczuł, że nie ma gruntu pod nogami. Zrozumiał, iż wszedł w bagno! Wtedy postać odwróciła się, a tonący Maciek ujrzał... diabła, który głośno się zaśmiał i zniknął. Nikt nie wie, jakim cudem Maciej się uratował, pewne jest jedynie, że pod wpływem wydarzeń tego wieczoru diametralnie zmienił swoje postępowanie, a na miejscu spotkania z biesem ustawiono krzyż.

Zapewne Czytelnicy uśmiechają się teraz z politowaniem i zastanawiają, czemu redakcja drukuje niedorzeczne opowiastki, wszak NGP nie jest pismem baśniopisarzy. Tymczasem warto zauważyć, że stosunkowo do niedawna tereny Płud i Dąbrówki obfitowały w liczne mokradła, parowy, rzeczki, z których najbardziej znaną i największą była Skurcza, opisywana dokładnie w XVIII w. przez proboszcza Tarchomina ks. Franciszka Czaykowskiego w dziele "Parafia Tarchomin Wieś", a obecnie będąca wąskim, niepozornym strumykiem, o istnieniu którego mało kto wie. Po drugie, na dawnej drodze z płudowskiej karczmy, która łączyła się z drogą na cmentarz i do kościoła w Tarchominie, na skrzyżowaniu ulic Mehoffera i Modlińskiej, vis a vis Fabryki Mebli Artystycznych, po dzień dzisiejszy stoi kilkumetrowy, otoczony płotkiem, prosty drewniany krzyż z figurą Chrystusa, mijany przez pędzące w kierunku Jabłonny samochody. Odnajdujemy więc związek między starym świątkiem, istniejącym do dziś i otaczanym opieką przez miejscowych, a liczącą przynajmniej 200 lat opowieścią ludową, która choć żyje jeszcze w pamięci nielicznych mieszkańców Dąbrówki, niebawem odejdzie w zapomnienie. Owa historia o Maćku to ważny relikt i dokument dawnych wierzeń ludowych, wedle których rozstaje dróg były "szczególnie strasznym miejscem" - jak pisze Tadeusz Seweryn w pracy "Kapliczki i krzyże przydrożne w Polsce" (s. 57, PAX 1985) - zamieszkiwanym przez agresywne duchy wisielców, zmarłych gwałtownie bez pociechy religijnej. Właśnie tam owe nie znające spokoju dusze, wieczorami czyhały na wędrowców i nawet "najodważniejszym mogły dać radę" (tamże). Ludzie bronili się przed nimi stawiając krzyże, a niejednokrotnie, aby w pełni "zabezpieczyć" się przed działaniem złego, należało przechodząc obok takiego świątka odmówić specjalne modlitwy, zapalić światło lub odprawić określone praktyki pobożne. Oczywiście krzyże przydrożne - w tym również ten z ulicy Mehoffera - pełniły szereg innych, niezwykle istotnych funkcji jako drogowskazy, wyznaczniki granic osad czy dóbr, stacje konduktów pogrzebowych itd.

Ale to nie wszystkie historyczne wymiary krzyża z Dąbrówki. Coraz liczniejszych na tym terenie rowerzystów zastanawia fakt, że kilkaset metrów dalej, w głębi Dąbrówki przy ul. Czeremchowej, stoi kolejny wysoki krzyż, tym razem żelazny, ustawiony na miejscu dawnego drewnianego, który został zniszczony przez czynniki atmosferyczne (tutaj także odnajdujemy echa dawnych wierzeń, wedle których na miejscu zwalonych figur i kaplic należy wystawić drugie, nie wolno pozostawić tych miejsc pustymi, ponieważ będzie tam straszyć). Rzecz wyjaśnia się dopiero wtedy, gdy przejedziemy kolejne kilkaset metrów i znajdziemy się na rozstaju ulic Prząśniczek i Czeremchowej, gdzie stoi najmłodszy z dąbrowskich krzyży, liczący - bagatela - 102 lata!

Okoliczności jego powstania przywołuje Barbara Włoch, której dziadek Władysław Banaszek był podówczas sołtysem wsi Dąbrówka Szlachecka i użyczył placu na wystawienie krzyża: Sto lat temu Dąbrówka była typową wsią rolniczą, wokół której stały dwory. W okresie jesienno-zimowym ich właściciele urządzali polowania, korzystając przy tym z dąbrowskich pól i płacąc do kasy gromadzkiej umowną cenę. Za te właśnie pieniądze, uchwałą całej wsi w 1900 roku wystawiono solidny i okazały krzyż. Na dwóch granitowych kamieniach, z których jeden stanowi kwadratowy podest, a drugi, stojący na nim cokół z niewielką kapliczką i figurką Matki Boskiej Niepokalanej, umocowano dwumetrowy krzyż kowalstwa artystycznego z pasyjką. Na cokole wyryto wyraźnie słowa: "OFIARA CAŁEY GROMADY 1900 R." Całość ogrodzono płotkiem, a na czterech jego rogach posadzono jesiony, które z czasem wyrosły na potężne drzewa. Jednak na mocy rozkazu wojskowego z 1944 roku zostały ścięte podczas bitew frontowych, aby nikt nie ukrył się za ich okazałymi pniami. Ich los podzieliły wszystkie pobliskie drzewa, zresztą wojenne straty materialne w Dąbrówce były bardzo duże. O dziwo - bomby i pociski jakby omijały krzyż, nie drasnęła go żadna kula. Ten krzyż ma widać szczególną moc. Pomógł przecież tym, którzy go stawiali. Fundatorzy świątka, oprócz pragnienia uczczenia tysiąca lat od narodzin Chrystusa, wzorem górali i ich krzyża na Giewoncie oraz prośby o wolność ojczyzny, chcieli przede wszystkim złożyć Bogu ofiarę przebłagalną, aby oddalić szalejącą w tym okresie gruźlicę, bardzo zaraźliwą i zbierającą obfite żniwo, zwłaszcza wśród dorastającej młodzieży.

Gruźlica to nie jedyna z nieuleczalnych chorób tamtego czasu. Czarna ospa, tyfus, a zwłaszcza cholera, dziesiątkowały ludzi, nie omijały też naszych terenów. Kiedy przychodziły nawały morowego powietrza ludzie - co jest bogato udokumentowane w literaturze - w całej wsi stawiali krzyże i urządzali specjalne procesje pokutne. Owe dąbrowskie trzy krzyże usytuowane nieopodal siebie były zapewne kolejnymi stacjami próśb zanoszonych do Boga, aby oddalił pomory. Analogiczny przypadek udokumentowałem na Kabatach, gdzie na terenie niewielkiej osady stały cztery krzyże. Wszystkie pochodziły z końca XIX wieku, kiedy kilkakrotnie cholera nawiedzała wioskę.

Później, kiedy choroba ustąpiła, nasz krzyż stał się duchowym centrum osady - kontynuuje pani Włoch. - I tak jest do dziś, choć nie przychodzą tutaj już na św. Marka procesje z kościoła z księdzem, chorągwiami i modlitwami o urodzaje, choć nie śpiewamy majowego, krzyż łączy nas wszystkich: stale jest przybrany kwiatami, a niedawno z okazji peregrynacji figury Matki Boskiej Fatimskiej został wspólnym wysiłkiem całej osady odnowiony, przed cokołem umieszczono też latarenkę. Niech nam wskazuje dobre drogi i odstrasza złe moce! A ci, którzy podczas spacerów zawędrują do Dąbrówki, mijając krzyże, niech odmówią modlitwę, za tych, których na początku wieku zabrała choroba...

Na zdjęciach od lewej: krzyż drewniany na roku ulic Mehoffera i Modlińskiej; krzyż żelazny przy ulicy Czeremchowej; krzyż żelazny na rozstaju ulic Prząśniczek i Czeremchowej

tekst i foto Bartłomiej Włodkowski





Żeby powiększyć miniaturę kliknij na niej

11782