Artyści z prawego brzegu

Janusz Wawrowski - wirtuoz skrzypiec

Już jako mały chłopiec chciał zostać skrzypkiem. Dzisiaj jest wybitnym muzykiem i jako jedyny w Polsce wykonuje wszystkie 24 Kaprysy Niccolo Paganiniego podczas jednego koncertu. Oprócz muzyki poważnej grał też muzykę filmową i jazzową. Do każdego rodzaju muzyki stara się podejść profesjonalnie.

Janusz Wawrowski (ur. w 1982 r. w Koninie), jeden z najwybitniejszych polskich skrzypków młodego pokolenia. Naukę gry na skrzypcach rozpoczął w wieku 6 lat. W 2004 r. ukończył z wyróżnieniem Akademię Muzyczną im. Fryderyka Chopina w Warszawie, w klasie prof. Mirosława Ławrynowicza. Studiował też u prof. Yaira Klessa w Austrii oraz u Salvatore Accardo we Włoszech.

Jest laureatem czołowych nagród w wielu krajowych i międzynarodowych konkursach skrzypcowych. Otrzymał m. in. II nagrodę Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Rodziny Grobliczów w Krakowie, I nagrodę Ogólnopolskiego Konkursu Młodych Skrzypków im. Stanisława Serwaczyńskiego w Lublinie, III nagrodę Międzynarodowego Konkursu w Kloster Schontal (Niemcy), III nagrodę Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Louisa Spohra we Freiburgu (Niemcy) oraz III nagrodę Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Dawida Ojstracha w Odessie (Ukraina).

Rozwój jego wybitnych zdolności artystycznych był wielokrotnie wspierany przez stypendia Ministerstwa Kultury. Współpracuje z najlepszymi orkiestrami i dyrygentami. Występuje jako solista w salach koncertowych Polski i Europy zbierając entuzjastyczne opinie krytyków muzycznych i publiczności. Jako mieszkaniec Białołęki chętnie bierze też udział w koncertach dla lokalnej społeczności.

Krytycy określają Pana grę mianem "perfekcyjnej technicznie", "charyzmatycznej wirtuozerii". Kiedy trzeba zacząć grać, aby dojść do takiej perfekcji? Czy w wyborze drogi artystycznej pomogły Panu tradycje rodzinne, czy były to wyłącznie Pana własne decyzje?

Nikt w rodzinie nie był muzykiem, pochodzę z rodziny lekarskiej. Ale mój dziadek grywał na fortepianie. Kupił sobie fortepian i zaczął się uczyć grać w wieku 30 lat. Chyba musiał mieć talent, skoro mimo późnego wieku, jakoś mu to wychodziło. Rodzice też grali na fortepianie, skończyli podstawową szkołę muzyczną. Zawsze się u nas w domu dużo słuchało muzyki, zawsze ta muzyka była jakoś obecna.

Ja bardzo lubiłem śpiewać, ale od kiedy pamiętam, przede wszystkim chciałem grać na skrzypcach. Ta chęć grania była tak naturalna, jak potrzeba jedzenia i picia. To się rzadko zdarza, żeby takie małe dziecko wiedziało dokładnie, czego chce. Kiedy miałem 6 lat rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej. Pomyślnie zdałem egzaminy i komisja orzekła, że mam grać na fortepianie, ponieważ ten instrument jest w domu. Ale ja się uparłem, że będę grać tylko na skrzypcach. Rodzice zgodzili się i tak to się zaczęło.

Czy w czasie swojej edukacji spotkał Pan osoby, które w sposób znaczący wpłynęły na Pana życie artystyczne? Czy był ktoś, kto odkrył Pana talent i kto pokierował jego rozwojem?

Miałem wielkie szczęście, że trafiłem na człowieka, dla którego muzyka była całym życiem. To był mój nauczyciel w podstawowej szkole muzycznej, pierwszy mistrz, Jan Szkalski. On wciągnął mnie w świat muzyki, w jej magię. I co najważniejsze, nie zniszczył tego zamiłowania, które we mnie było, nadmiernymi, nudnymi ćwiczeniami. Bardzo wcześnie zaczął jeździć ze mną do Poznania i do Warszawy na różne konkursy. Po prostu zainwestował we mnie swój czas. Średnią szkołę muzyczną zacząłem w Poznaniu, ale kończyłem ją już w Warszawie, na Miodowej, w klasie profesora Mirosława Ławrynowicza. Studiowałem również u niego, w Warszawskiej Akademii Muzycznej. Nazywam go moim "artystycznym ojcem". Jeszcze studiując w Warszawie, w 2003 r. podjąłem studia w Kunstuniversität w Graz w Austrii, w klasie prof. Yaira Klessa, a już po zrobieniu dyplomu, od listopada 2007 przez rok studiowałem u Salvatore Accardo w Cremonie we Włoszech.

Czy to znaczy, że skrzypek cały czas musi się uczyć? Nie wystarczy, że koncertuje?

Według mnie skrzypek ciągle powinien się uczyć. Wyznaję taką zasadę, że jeśli się człowiek nie rozwija, to się cofa. Nie można zatrzymać się na jednym poziomie. Trzeba ciągle dążyć do podnoszenia swoich kwalifikacji.

Ja cały czas utrzymuję kontakt z prof. Yairem Klessem, u którego studiowałem przez kilka lat. To fantastyczny człowiek, osoba, której ufam. Kiedy jadę do Austrii, mieszkam u niego w Wiedniu, razem pracujemy. Bardzo cenię sobie jego zdanie.

W ogóle ważna jest opinia kogoś z zewnątrz. Nawet jeśli człowiek świetnie potrafi grać, to nigdy nie podejdzie do siebie wystarczająco krytycznie i obiektywnie. Czasem od kogoś, kto jest nawet gorszym, mniej doświadczonym muzykiem, można się wiele nauczyć.

Jest Pan laureatem wielu konkursów. Jak ważny dla skrzypka jest udział w konkursach? Którą nagrodę ceni Pan sobie najbardziej?

Konkursy to dzisiaj bardzo trudny temat. Z jednej strony ich prestiż upada, ponieważ dużo jest w nich "ustawiania", a z drugiej strony ich poziom jest sztucznie śrubowany. Często już 12-, 13-letnie dzieci grają bardzo trudne utwory. Wykształcił się nawet pewien typ muzyków-konkursowiczów. Są to ludzie, którzy poświęcają cały swój czas, szlifując do perfekcji repertuar konkursowy. Rzeczywiście, konkurs wygrywają, jednak później nie potrafią sprostać życiu muzyka. Bo muzyk zwykle nie ma tyle czasu, żeby przygotować się do zupełnie różnych koncertów. Musi umieć się szybko przestawić. Coraz częściej się zdarza, że muzycy, którzy robią wielką karierę nie wygrali żadnego konkursu, i odwrotnie, ci, co wygrywali konkursy - nie robią żadnej kariery. Kiedyś wygrana w konkursie oznaczała nie tylko nagrodę pieniężną, ale również zaproszenia na koncerty, stypendia. Dzisiejszy świat tak się skomercjalizował, że karierę tak naprawdę można kupić. Konkurs nie jest jedyną możliwością, aby zrobić karierę, wygranie go nie jest żadnym wyznacznikiem. Rządzą tu mechanizmy podobne do rozrywki i sportu.

Liczą się układy, umowy pomiędzy profesorami, mającymi w konkursie swoich uczniów. Czasem w 3-etapowym konkursie już po pierwszym etapie wiadomo, kto ma wygrać. Porównanie do sportu, niestety w negatywnym sensie, nasuwa się samo. A że sztuka jest jeszcze mniej wymierna niż sport, możliwości nadużyć są większe. Nie da się przecież zarzucić komisji, że była stronnicza, bo każdy ma prawo do własnego zdania, i choć ktoś grał nierówno, jurorom się podobał. Oczywiście, nie zawsze tak jest. Choć generalnie nie mam dobrego zdania o konkursach, to przecież też brałem w nich udział i nawet udało mi się zdobyć kilka nagród. Na pewno ważny był dla mnie konkurs im. Dawida Ojstracha w Odessie na Ukrainie, gdzie zdobyłem III nagrodę oraz konkurs im. Louisa Spohra we Freiburgu, gdzie również otrzymałem III nagrodę. Dużym sukcesem było też zdobycie II nagrody w Międzynarodowym Konkursie im. Rodziny Grobliczów w Krakowie.

Powiedział Pan, że życie muzyka to przede wszystkim koncerty. Czy lubi Pan koncertować? Dlaczego koncerty są ważne? Czy odczuwa Pan tremę?

Dla każdego muzyka najważniejszy jest kontakt z publicznością. Im jestem starszy, tym coraz bardziej doceniam koncerty i coraz większą sprawiają mi one przyjemność. Kiedy byłem studentem, koncerty wiązały się dla mnie z dużymi emocjami i dużym stresem. Choć może nie było tego widać, bardzo się denerwowałem, a tuż przed wyjściem na scenę przeżywałem ciężkie chwile. Z biegiem lat udało mi się opanować tę negatywną tremę. Nauczyłem się te emocje przemieniać w radość muzykowania.

W tej chwili granie mnie cieszy. Odczuwam przyjemność kontaktu z ludźmi. Uwielbiam nawiązywać ten kontakt podczas koncertu, czuć, jak publiczność reaguje na moją grę, jak się wytwarza między nami coś takiego, czego nie można wymacać. Mam z tego ogromną satysfakcję.

Oczywiście, nie da się do końca tremy wyeliminować. Trzeba ją oswoić i zaakceptować samego siebie, również prawo do błędu. Największym zdarzają się pomyłki na scenie. Trzeba się cieszyć, że pracuję w zawodzie, w którym moja pomyłka nie spowoduje na przykład czyjejś utraty zdrowia, czy zawalenia się mostu. Ja nikomu krzywdy nie zrobię. Kiedy to zaakceptowałem, zaczęło mi lepiej wychodzić. Myślę, że najważniejsze jest, aby przekazać ludziom własne przekonanie do muzyki, którą się gra.

A jaką muzykę, dawną czy współczesną, które utwory najbardziej lubi Pan grać?

Lubię grać muzykę z różnych epok, zawsze jednak muszę się wgłębić w to, co robię. Nawet w najmniej przystępnym na pierwszy rzut ucha utworze staram się dostrzec coś, co mogłoby mi się spodobać, jakiś punkt zaczepienia, aby się wczuć. Nie lubię grać tylko dlatego, żeby zagrać. Muszę znaleźć radość grania nawet w ciężko napisanym utworze. Oczywiście, są utwory, które dużo łatwiej się gra, gdzie dużo łatwiej znaleźć tę przyjemność grania.

Oprócz muzyki poważnej, od baroku do współczesnej, gram muzykę filmową. Nagrałem solową partię skrzypiec kompozycji Jana A. P. Kaczmarka do dwóch amerykańskich filmów: "Evening" (Wieczór) w reż. Lajosa Koltaia oraz "Get Low" (Aż po grób) w reż. Aarona Schneidera. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.

Grywałem też z muzykami jazzowymi. Tak więc lubię bardzo różną muzykę i staram się zawsze, do każdego rodzaju podejść profesjonalnie. Gdybym otrzymał propozycję zagrania czegoś rozrywkowego, też bym jej nie odrzucił i starałbym się wykonać ją jak najlepiej.

Jest Pan jedynym polskim skrzypkiem wykonującym wszystkie 24 kaprysy Niccolo Paganiniego. Na czym polega trudność kaprysów? Czemu Paganini zawdzięczał (poza konszachtom z diabłem, ma się rozumieć) swoje niesamowite umiejętności; czym tłumaczyć jego fenomen?

Kaprysy to pewna całość. Paganini zawarł w nich cały arsenał środków techniki skrzypcowej. Grając kaprysy przechodzimy przez wszystkie rodzaje techniki gry na skrzypcach, pokonując całą gamę różnych trudności. Generalnie nie ma takich zbiorów etiud, w których kompozytor zastosowałby tyle trudności na tak wysokim poziomie. Dlatego, aby zagrać wszystkie kaprysy Paganiniego dobrze, trzeba być bardzo wszechstronnym skrzypkiem i posiadać wszystkie umiejętności techniczne. Właśnie ta wszechstronność sprawia, że to jest piekielnie trudne.

Swoje niesamowite umiejętności Paganini zawdzięczał przede wszystkim niepospolitemu talentowi i mozolnym ćwiczeniom. Niektórzy mówią, że odznaczał się swoistą fizjologią, że jego ręce były specyficznie zbudowane. Podobno cierpiał na taką chorobę stawów, że mógł nienaturalnie wykręcać nadgarstki. Tak naprawdę, Paganini rzeczywiście miał chude ręce i bardzo długie palce. Był też świetnym gitarzystą i wprowadził do techniki skrzypcowej wiele ciekawych chwytów wywodzących się z gry na gitarze.

Kaprysy wykonuje Pan też w duecie z wiolonczelistą Marcinem Zdunikiem. Skąd wziął się pomysł zaaranżowania kaprysów na dwa instrumenty?

Pomysł zaaranżowania kaprysów na skrzypce i wiolonczelę narodził się kilka lat temu, kiedy Marcin Zdunik był jeszcze w liceum, a ja kończyłem studia. Był to początkowo rodzaj trochę szalonego eksperymentu. Marcin dopisał nową, równorzędną partię wiolonczeli do istniejącej partii skrzypiec do kilku kaprysów. Okazało się, że efekty są bardzo fajne. Projekt się spodobał. Postanowiliśmy to grywać i pracować nad następnymi etiudami. Do tej pory zagraliśmy razem 19 kaprysów, a 5 grałem sam.

Cały czas trwa praca, aby zaaranżować wszystkie kaprysy. Planujemy zagrać po raz pierwszy wszystkie 24 kaprysy razem w czerwcu na Festiwalu Muzyki Kameralnej w Szczecinie. Nagramy też płytę. To będzie zwieńczenie naszej kilkuletniej pracy.

Kaprysy Paganiniego w aranżacji na dwa instrumenty ukazują się w nowym, często zaskakującym kontekście. Jest to połączenie czegoś bardzo konserwatywnego, bądź co bądź kaprysy zawsze były jakimś kanonem dla każdego skrzypka, z elementem wręcz awangardowym, jakim jest trochę jazzująca aranżacja Marcina. Ta tradycja z nowoczesnością bardzo dobrze się komponuje. Chcemy dodać do tego wizualizacje komputerowe i stworzyć w ten sposób prawdziwy show.

Żeby tak wspaniale grać arcytrudne utwory Paganiniego trzeba, poza talentem i umiejętnościami, mieć świetny instrument. W powszechnej opinii za najlepsze uchodzą skrzypce sławnego Antonio Stradivariego, włoskiego lutnika żyjącego w XVII i XVIII w. w Cremonie. Na jakim instrumencie Pan gra? Czy grał Pan kiedyś na stradivariusie?

Skrzypce Stradivariego i Guarneriego del Ges? to niewątpliwie świetne instrumenty. Miałem okazję grać i na jednych i na drugich. Jednak coraz częściej mówi się, że po kilkuset latach te wspaniałe instrumenty tracą swoje magiczne właściwości - mają przecież po 300 lat! I choć ich ceny osiągają zawrotne sumy kilku milionów dolarów, myślę, że ich sława jest w pewnym sensie mitem.

W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat bardzo rozwinęła się sztuka lutnictwa i wielu świetnych lutników oferuje fenomenalne instrumenty. Coraz więcej też znanych wykonawców wybiera właśnie instrumenty współczesne.

Ja również gram na współczesnych skrzypcach, polskiego, fenomenalnego lutnika z Zakopanego, Wojciecha Topy. Na jego instrumentach gra plejada wybitnych muzyków, jak Konstanty Andrzej Kulka i Marcin Zdunik. W tej chwili mam już drugi instrument przez niego wykonany. Jest świetny, ma bardzo szlachetne brzmienie, jak stare włoskie skrzypce. Często słyszę pytanie, czy gram na stradivariusie? Odpowiadam: nie, na "topie".

Mieszka Pan w Białołęce. Pańska żona, Bogumiła Dziel-Wawrowska jest śpiewaczką. Jak udaje się państwu pogodzić wasze obowiązki - wyjazdy, koncerty, ćwiczenie pod jednym dachem?

Do końca nie wiem, jak to się udaje pogodzić. Najgorsza chyba jest ta nieregularność naszej pracy (która jest jednocześnie wielkim plusem tego zawodu). Koncerty są w różnych terminach, w różnych miejscach. Ponieważ mamy dzieci, musimy się zmieniać. Najważniejsza jest dobra organizacja.

Jeśli chodzi o ćwiczenie, kiedyś mieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu w bloku. W jednym pokoju ćwiczyła żona, w drugim - ja, a w trzecim rozrabiały dzieci. Do tej pory podziwiam sąsiadów za wyrozumiałość. Teraz mamy dom, co dla muzycznej rodziny jest lepszym rozwiązaniem.

Życzę Państwu wielu sukcesów i dziękuję za rozmowę


Rozmawiała Joanna Kiwilszo

16656